Recenzja filmu: „Matthias i Maxime” Janusz Wróblewski

Przez kino do serca

Chociaż jest to klasyczna, ociekająca romantycznym sosem love story, ważnym wątkiem, jeśli nie kluczowym, okazuje się tu kino.

Dużo w nowym filmie Xaviera Dolana energii, świeżości, ale i tak odnosi się wrażenie, że to wciąż film o nim, jeszcze jedna zakamuflowana albo całkiem zmyślona autobiografia reżysera, w której zresztą zagrał sam siebie. Przynajmniej w jakimś stopniu siebie, bo chociaż bryluje w głównej roli, to jego twarz jest oszpecona czerwoną plamą, co ma podkreślać wyobcowanie, odmienność, a może tak pożądaną przez każdego artystę wyjątkowość. Poza tym szczegółem Dolan jest tu chłopakiem, którego doskonale znamy z jego wcześniejszych filmów: uzależnionym od dominującej matki, niespełnionym w miłości, mimo bujnego życia towarzyskiego zagubionym w otaczającej go rzeczywistości, ale też jednak osobą jakby trochę z innego świata, bardziej dojrzałą. Przede wszystkim bogatszą o dystans, obecny również w sposobie narracji czy w humorze, np. na temat kręcenia filmu i ambicji reżyserskich.

Bo chociaż jest to klasyczna, ociekająca romantycznym sosem love story, ważnym wątkiem, jeśli nie kluczowym, okazuje się tu kino. Jedna z kumpelek głównego bohatera to początkująca artystka, reżyserka o rozbuchanym ego, ślepa na realia i psychologię, zakochana w abstrakcyjnych ideach i hermetycznych symbolach. Gdyby jednak nie jej prośba, by dwóch przyjaciół znających się od dzieciństwa zagrało w jednej ze scenek pierwszy pocałunek, być może oni nigdy by sobie nie uświadomili, jakie emocje zaczynają ich łączyć. Tak oto nieodwzajemniona miłość do kina staje się katalizatorem prawdziwej miłości. Może to niejedyne i nie najważniejsze przesłanie „Matthiasa i Maxime’a”, niemniej – biorąc pod uwagę biografię Dolana – trudno je pominąć. Dużo w tym filmie wzruszeń, niezłego aktorstwa, ale właśnie to przesłanie świadczy o przewartościowaniu myślenia zdolnego Kanadyjczyka, pięknie zabawiającego nas swoimi pasjami na ekranie.

 118,766 total views,  8 views today

Recenzja filmu: „Portret kobiety w ogniu” Janusz Wróblewski

Poezja miłosna

Jeśli istnieje jeszcze czysta poezja na ekranie, ten film jest tego dowodem.

 

To, co najważniejsze w tym filmie, zawarte zostało poza słowami – w romantycznych obrazach, nastrojowej muzyce Vivaldiego, niekontrolowanych gestach. XVIII-wieczna portrecistka (Noémie Merlant) i jej muza (Adèle Haenel) spędzają podarowany im czas na obserwacji siebie. Długie wymiany spojrzeń, ledwo widoczne uniesienie kącików ust, zmiana barwy oczu, sposoby ułożenia dłoni – wszystko okazuje się tajemnym kodem prowadzącym do mistycznego porozumienia dwóch przeznaczonych sobie dusz. Céline Sciamma, francuska reżyserka „Portretu kobiety w ogniu” – filmu o niespotykanej w dzisiejszym kinie delikatności – nakręciła go w tak subtelny i wyciszony sposób, by widz odbył tę podróż razem z bohaterkami i czuł ukłucie w sercu dokładnie w tych samych momentach co one. Zdziwień i olśnień jest więcej.

Pozornie anachroniczny pean na cześć narodzin wielkiej, platonicznej miłości, która trwa i definiuje na zawsze resztę życia, okazuje się też całkiem współczesnym manifestem feminizmu. Mówi o przełamywaniu seksualnego tabu, wychodzeniu z narzuconej przez społeczeństwo roli, przywracaniu należnego miejsca kobiecemu spojrzeniu na sztukę. W epoce, do której film się bezpośrednio odnosi, istniało wiele malarek (ponad sto), które robiły kariery dzięki modzie na portrety, ale pozostały anonimowe, zepchnięte na margines. Męski świat wykreślił je z historii, stały się niewidzialne i nic nieznaczące. Poprzez dyskretne odwołanie do mitu o Orfeuszu i Eurydyce Sciamma podnosi tę ulotną fabułę, zbudowaną na rozbudzanych zmysłach i nietolerowanych przez system emocjach do rangi uniwersalnej przypowieści o nieuniknionej stracie kochanej osoby oraz prawdzie, którą wypowiedzieć można tylko w akcie twórczym. O napięciu między tym, co było, a tym, jak chce się to pamiętać, i ich odbiciu w obrazie – iluzji zapisanej na płótnie. Jeśli istnieje jeszcze czysta poezja na ekranie, ten film jest tego dowodem.

 19,695 total views,  8 views today

Recenzja filmu: „Parasite” Janusz Wróblewski

Bunt karaluchów

Film ujawnia, jak oparta na wyzysku i olbrzymich nierównościach społecznych rzeczywistość w istocie zamienia się w piekło.

 

Jak żyć w świecie, w którym jeden procent najbogatszych mieszkańców ziemi zgromadził niemal tyle bogactwa, co pozostałe 99 proc. ludzkości? Nagrodzony Złotą Palmą „Parasite” (Pasożyt) mówi o tych dysproporcjach językiem satyry, komedii, groteski, horroru, dramatu społecznego, ani na moment nie przestając być zarazem gorzką bajką, w brawurowy sposób opisującą aspiracje najuboższych, a także lęki klasy posiadaczy. Nic w tej zuchwałej, rebelianckiej opowieści nie jest oczywiste, chociaż pierwsze minuty filmu wskazują raczej na dość standardowy rozwój wypadków. Oto kochająca się, lecz bezrobotna rodzina, mieszkająca w zalewanej wodą miejskiej suterenie, otrzymuje nieoczekiwaną szansę od losu. Po wielu nieudanych próbach założenia przez seniora rodu własnego biznesu jego dorastający syn po oblanych egzaminach na studia, dzięki protekcji kolegi, zostaje korepetytorem u niewyobrażalnie bogatych ludzi. Wrodzony spryt, inteligencja i zuchwałość podpowiadają mu, że należy tę okazję wykorzystać, pomaga więc zatrudnić się u rodziny również siostrze, a ta wciąga ojca. Gdy już wiadomo, w jaką stronę mniej więcej to wszystko zmierza, sprawy przybierają najmniej spodziewany obrót, rozwiązania stają się nieprzewidywalne.

Ogrywając i bawiąc się dowcipnym motywem, jak to biedak został królem, „Parasite” nigdy nie rezygnuje z ambicji ukazania kapitalistycznej współczesności w jej najbardziej drapieżnym wcieleniu. Pozornie beztroska zabawa obnaża nie tylko atawizmy i ambicje najuboższych. Wyśmiewa nie tylko snobizm i wielkopańskie maniery nuworyszy. Film ujawnia, jak ta oparta na wyzysku i olbrzymich nierównościach społecznych rzeczywistość w istocie zamienia się w piekło. Joon-ho Bong w bardzo przyjemny, rozrywkowy sposób buduje piramidę ludzkiego nieszczęścia. Tryska humorem tam, gdzie powinny pojawić się łzy. A w finale zamiast budującego przesłania funduje deziluzję. W swojej wcześniejszej twórczości („Matka”, „The Host: Potwór”, „Okja”, „Snowpiercer. Arka przyszłości”) Koreańczyk konsekwentnie drążył podobne tematy, ale dopiero teraz osiągnął właściwy ton, mistrzostwo na każdym

 11,661 total views,  8 views today

Recenzja filmu: „Ból i blask” Janusz Wróblewski

Co boli Almodóvara

Wielka, wyzwalająca opowieść o pogodzeniu się z losem, a może bardziej – o oswajaniu lęku.

 
To pierwsze tak otwarcie autobiograficzne widowisko hiszpańskiego reżysera. Szczere do bólu, lecz nieprzesadnie ekshibicjonistyczne rozliczenie z trudnym dzieciństwem, przemianami obyczajowymi w Hiszpanii, dawnymi kochankami i delikatnie dającą o sobie znać twórczą niemocą. Rzecz o smutnej duszy artysty czerpiącego siłę z własnych ograniczeń. 70-letni reżyser inaczej niż zwykle kreśli swój wizerunek intymnego skandalisty, nasyca go nostalgią, wygładza i idealizuje. Motywem przewodnim czyni uciekający czas. Almodóvar staje się tu kimś w rodzaju współczesnego Prousta, Bergmana czy Felliniego z „8 i pół” – klasyka tworzącego na oczach zakochanych w nim widzów mitologię własnej podróży w poszukiwaniu nieustannie przywoływanej i rozpamiętywanej przeszłości. Lustrem, w którym się przegląda, są pożądanie i tęsknota. Ta konkretna – do dawnych miłości, rodzinnych stron, zwłaszcza do matki (pięknie zagrała ją Penélope Cruz). I ta metafizyczna – do przeżywanych obrazów, lektur, twórczości.

Jednocześnie „Ból i blask” sprawia wrażenie chyba najbardziej klarownego dzieła Almodóvara. Zachowuje charakterystyczną dla niego nielinearną dramaturgię intymnej spowiedzi nieustannie zakotwiczonej w cudzej narracji. Dygresje nie burzą jednak wyjątkowej przejrzystości filmu skupionego na egzorcyzmowaniu niewinnych grzechów twórcy, granego z dużym wyczuciem i powściągliwością przez Antonio Banderasa. Wszystko kręci się tu wokół cierpienia rozpamiętującego minione chwile, siejącego niegdyś ferment, niepokornego artysty niepotrafiącego uporać się z fizycznym bólem i mnóstwem dolegliwości. Almodóvar podarował nam wszystkim nie tylko wspaniały przewodnik po sobie i swoim życiu. „Ból i blask” to wielka, wyzwalająca opowieść o pogodzeniu się z losem, a może bardziej – o oswajaniu lęku. Mistrzowska historia uzdrowienia poprzez sztukę i pasję tworzenia, dzięki którym udaje się w jakimś stopniu pokonać psychiczne urazy, wyrwać poza czas i ograniczającą przestrzeń.

Ból i blask (Dolor y gloria), reż. Pedro Almodóvar, prod. Hiszpania, 113 min

 17,072 total views,  9 views today

Recenzja filmu: „Piranie” Janusz Wróblewski

Stracona młodość

Za filmem najbardziej przemawiają żywe emocje młodych ludzi świetnie oddane przez nastoletnich aktorów.

 
Ekranizacja inspirowanej prawdziwymi wydarzeniami sensacyjnej powieści Roberta Saviano „Chłopcy z paranzy” nie robi tak szokującego wrażenia jak znakomita „Gomorra”, ale ma wystarczająco dużo atutów, aby stać się kinowym przebojem. Po podróży przez imperium kamorry Saviano z rozmachem i doskonałą znajomością tematu opisuje świat piętnastoletnich ulicznych rozrabiaków aspirujących do bycia gangsterami. Pochodzą z Forcelli, niesławnej biednej dzielnicy Neapolu, w której obowiązują ścisłe podziały na rewiry opanowane przez konkurujące ze sobą grupy przestępcze. Chłopcy są zafascynowani kryminalnym stylem życia. Imponują im łatwe pieniądze, drogie ciuchy, piękne dziewczyny, ale nie stać ich właściwie na nic. Nie chodzą do szkoły, pracy nikt im nie oferuje. Na rozrywki też za bardzo nie mogą liczyć. Z racji młodego wieku nie są nawet wpuszczani do dyskoteki.

W dialekcie neapolitańskim młodociane grupy przestępcze nazywane są „paranza”. Paranza to także łódź służąca do nocnego połowu – przymocowanymi do jej burty reflektorami oślepia się ryby, aby łatwiej wpadały do sieci. Chłopcy z filmu Claudio Giovannesiego (reżyser jest niemal równolatkiem Saviano) też polują. Przemieszczają się na skuterach, znacząc „swój” teren. Rozsadza ich dzika energia. Wierzą, że: „Pieniądze mają ci, którzy je sobie biorą, nie ci, co czekają, aż ktoś im je da”, więc siłą rzeczy nie zauważają, jak szybko sami stają się ofiarami tych łowów. Dydaktyki tu jednak nie ma. Film śledzi zawiązujące się między nimi przyjaźnie i miłości, lecz dramaturgię wyznacza przebyty szlak – konsekwentna wspinaczka po szczeblach bandyckiej kariery. Porównania z innymi filmami na temat utraty niewinności, ceny dorastania czy przestępczości nieletnich wypadają różnie. To dość typowy gatunkowo, wyciśnięty na użytek mainstreamowego kina produkt. Giovannesi nie sili się na uogólniające socjologiczne refleksje, prezentuje się jako sprawny rzemieślnik, lecz bez wyraźnej, autorskiej wizji. Za jego filmem najbardziej przemawiają żywe emocje młodych ludzi świetnie oddane przez nastoletnich aktorów.

Piranie (La paranza dei Bambini), reż. Claudio Giovannesi, prod. Włochy, 110 min

 19,731 total views,  9 views today

Recenzja filmu: „Opowieść o trzech siostrach” Janusz Wróblewski

Baśń bez złudzeń

Poruszający dramat o tym, że wszystko toczy się w rytm wyniszczającego fatum.
 

Podobnie jak w „Blokadzie”, utrzymanej w tonacji kafkowskiej przypowieści, tak i tu utalentowany reżyser Emin Alper w budzący podziw poetycki sposób prześwietla turecką rzeczywistość. I nie pozostawia złudzeń. Delikatna, baśniowa atmosfera leniwie toczącej się historii o nieudanych próbach wyrwania się z przekleństwa wegetacji na ubogiej anatolijskiej prowincji wydaje się magiczna i urzekająca. Nie pozwala zrazu wyczuć grozy, przed którą uciekają bohaterki filmu. Dopiero uważna obserwacja relacji wewnątrzrodzinnych, poznanie tajemnic i odmiennych charakterów tytułowych trzech sióstr odesłanych z powrotem na wieś z miasta – złudnie symbolizującego wolność i nadzieję na poprawę bytu – pozwala zrozumieć przyczyny ich nieszczęścia. Silne przywiązanie do patriarchalnej tradycji uosabianej przez ojca, dobrego tyrana, pragnącego przychylić nieba swoim córkom. Na drugim biegunie: feudalne stosunki, kłująca w oczy bieda, upokarzające traktowanie, wykluczenie, wszechobecna nienawiść. W sumie daje to mocny, poruszający dramat o tym, że wszystko toczy się w rytm wyniszczającego fatum: gorzkich, powtarzanych od wieków rytuałów, a śmierć jest tylko jednym z nich.

 19,392 total views,  8 views today