W czarnej komedii „Birdman czyli (Nieoczekiwane pożytki z niewiedzy)” Alejandro Gonzáleza Ińárritu zachwycać się można wieloma rzeczami. Najbardziej oczywistą jest fenomenalna, oscarowa kreacja Michaela Keatona, grającego tu w pewnym sensie siebie samego. Aktora jednej roli – Batmana z widowiska Tima Burtona – od przeszło dwóch dekad skazanego na upokarzające występy w trzeciorzędnych produkcjach. Gdy grany przez Keatona bohater otrzymuje wreszcie szansę zagrania na Broadwayu w małym, intelektualnym przedsięwzięciu, jest już wrakiem artysty, uzależnionym od narkotyków obłąkańcem cierpiącym na rozdwojenie jaźni. Film rozgrywa się w czasie próby generalnej w jego skołowanej głowie, trudno więc określić, które wydarzenia są prawdziwe, a co jest tylko urojeniem. Keaton jako paranoik starający się wszelkimi sposobami wyrwać ze szponów nałogów i wykorzystać okazję, by rzucić publiczność na kolana, jest wspaniały. Jego walka wydaje się heroiczna, choć skazana na porażkę, co jednak nie zostaje do końca przesądzone. Niesamowite jest i to, że teatralna sceneria, Nowy Jork, pogmatwana, schizofreniczna sytuacja egzystencjalna aktora zlewają się w strumień świadomości ukazany na ekranie w szaleńczym tempie za pomocą trwającego niemal półtorej godziny jednego ujęcia. Robota, jaką wykonał operator Emmanuel Lubezki, zasługuje na słowa uznania nawet większe niż perfekcyjna reżyseria Ińárritu, czującego się w tym pozbawionym na pozór logiki świecie niczym ryba w wodzie. Trzecia rzecz godna najwyższych pochwał to błyskotliwie poprowadzone role drugoplanowe genialnie oddające nienawistne stosunki panujące w środowisku artystów z krytykami włącznie. Lekkie, ironiczne kino przywracające wiarę w sztukę tam, gdzie liczy się tylko komercja.
Birdman czyli (Nieoczekiwane pożytki z niewiedzy), reż. Alejandro González Ińárritu, prod. USA, 119 min
3,017 total views, 3 views today