Prowokator i skandalista Peter Greenaway tym razem dowcipnie rozprawia się z krążącymi od dawna, lecz oficjalnie wyciszanymi przez Moskwę, pogłoskami na temat domniemanego homoseksualizmu pioniera socrealizmu i sowieckiej propagandy Siergieja Eisensteina, twórcy wiekopomnego „Pancernika Potiomkina” oraz stalinowskiego „Iwana Groźnego”. Film Brytyjczyka jest anachronicznie awangardowy, balansuje między pastiszem kina niemego, wykładem o seksie, śmierci i imitacji w sztuce oraz gejowskim melodramatem. Skupia się na meksykańskim epizodzie kariery rosyjskiego reżysera – gdy po krótkim pobycie w Hollywood na zaproszenie producenta Jesse L. Lasky’ego i po podpisaniu wymarzonego kontraktu na zrealizowanie dowolnego filmu w Meksyku według własnego projektu artystycznego w grudniu 1930 r. wylądował w Guanajuato. Dzieło roboczo zatytułowane „Niech żyje Meksyk!” nigdy nie zostało ukończone. Eisenstein wykorzystał wprawdzie kilkadziesiąt kilometrów taśmy, lecz materiał pozostał w archiwach. Zmontował je dopiero jego współpracownik Grigorij Aleksandrow w 1979 r.
Greenaway stawia śmiałą tezę, że twórcę pochłaniał namiętny romans z przystojnym, podającym się za teologa, Meksykaninem, który pomógł słynnemu komuniście zerwać kajdany obyczajowej pruderii i przeżyć 10 dni, które wstrząsnęły jego życiem. Przed wyjazdem do Meksyku Rosjanin, jeśli wierzyć Greenawayowi, który przedstawia go jako rozkosznie złotoustego klowna – był dziewicą. Złamanie seksualnego tabu (za sodomię groziła w jego ojczyźnie zsyłka do łagru na minimum 10 lat) okazało się dla niego wydarzeniem epokowym, na miarę rewolucji październikowej. Oczywiście zostało to w filmie odpowiednio sugestywnie ukazane. Przełomowa noc kończy się wetknięciem miniaturki czerwonego sztandaru między pośladki wielkiego reżysera. I choćby dla tego żartu można „Eisensteina w Meksyku” zobaczyć.
2,698 total views, 7 views today