Recenzja filmu „MIDSOMMAR. W BIAŁY DZIEŃ” Stefan Paszkiewicz

Kult i związki, czyli Midsommar

 

Codziennie rano otwieramy oczy. Wstajemy. Myjemy zęby. Robimy śniadanie. Idziemy do pracy. Wykonujemy zakupy. Poświęcamy czas na porządki. Kładziemy się spać. Generalnie „żyjemy”. Ale… po co? Dla kogo?

Odpowiedzi na te pytania jest tyle ilu ludzi na ziemi. Każdy ma „swoje” racje. Dla mnie są to ludzie w moim otoczeniu. To dla rodziny i przyjaciół możemy „przenosić góry”. Czy każdy związek daje nam siłę do zmagań? Jakie są motywacje innych? Na kogo możemy liczyć?

Zupełnie nie spodziewałem się powstania takich pytań idąc na film Ari Astera „Midssomar. W biały dzień”. Film gatunkowo określony, jako horror! Zatem co się stało?

Główną bohaterkę Dani (graną przez Florence Pugh) poznajemy, gdy przestraszona wiadomością od siostry, próbuje skontaktować się z rodziną. Gdy dzwoni do swojego chłopaka z prośbą o pomoc, dowiadujemy się, że ich związek nie jest zbyt silny. Tak zaczyna się historia pary młodych ludzi, z których każdy ma inną motywację i plany. Wszystko zmienia tragedia rodzinna. Christianowi już nie wypada opuścić Dani, która pogrążona jest w smutku i depresji. Wraz z przyjaciółmi wyruszają do Szwecji, aby przeżyć święto Przesilenia Letniego. Jego wyjątkowość polega na częstotliwości. Obchodzone jest raz na 90 lat. Młodzi antropolodzy nie mogą oprzeć się pokusie…

Film Asetra jak w magicznym zwierciadle odwraca wszystkie typowe cechy horroru. Zamiast mrocznych scen w opuszczonym domu, widzimy czarującą zalaną światłem osadę. Mieszkańcy są bardzo przyjacielscy i otwarci. Krwawe sceny w większości odbywają się poza kadrem. Narastająca muzyka nie zwiastuje tragedii. Nie ma potwora mordującego każdego, kto podpadnie. Obecności sił z zaświatów. Jest jedynie „sekta” i jej kult.

Mnie 140 minut filmu mija błyskawicznie. Wytworzony klimat tajemnicy i oczekiwania, skutecznie hipnotyzuje. Brak granicy między jawą a snem, zmusza do uważnego śledzenia kolejnych scen. Mistrzowsko prowadzona kamera i rewelacyjna, przykuwająca rola głównej bohaterki w raz z plenerami „robi robotę”. Klimatem film bardzo przypomina „Dziecko Rosemary” Romana Polańskiego. Cały czas czuję się wkręcany w coraz to dziwniejsze obrzędy i ukryte cele. Bohaterowie pod wpływem otoczenia i zażywanych środków zaczynają się zmieniać. Kilka osób znika. Chcę wiedzieć, co stanie się za chwilę. Emocje towarzyszące seansowi są dziwne, jeśli weźmie się pod uwagę powolne tempo filmu.

Dla mnie małym rozczarowaniem było zakończenie. Za bardzo przypominało film „The Wicker Man” (Kult) z Nicolasem Cage. Okazuje się, że czasem walcząc o coś ostatecznie to poświęcamy. Złość i żal są bardzo złymi doradcami, a walka za wszelką cenę może zniszczyć nas samych. 

Może to wiek i idąca z nim dojrzałość spowodowała, że bardziej przemówiła do mnie warstwa emocjonalna filmu. Po seansie długo myślałem o związkach ludzi. Uderzyła mnie trafność stwierdzenia w temacie przewodnim: „Bliskość to tylko lżejsza forma obcości”. Pomimo życia razem często realizujemy własne cele. Kreujemy prywatny świat w naszym otoczeniu. Chowamy nasze sekrety. Czy damy się poznać innym w całości? Czy warto dać się poznać? Na ile znamy innych a na ile są nam nadal obcy? Dani i Christian cały czas uczestniczą w tańcu emocji i pokus. Jak może się to skończyć?

Film mogę zdecydowanie polecić. Zwłaszcza, jeśli będzie możliwość obejrzenia go w kinie. Aktorami są nie tylko ludzie, ale i muzyka wraz ze scenografią. Niekiedy Midsommar porównywany jest do baśni. Wrażenia wizualne i pewna nierealność faktycznie tak działają. Jednak morał tej historii musimy dopowiedzieć sobie sami.

Zawsze zastanawiam się czy nasza interpretacja, chociaż w części była w planach reżysera. Jak bardzo nadinterpretujemy sztukę?  To dzieło ewidentnie daje możliwości analizy na wielu płaszczyznach. Jeśli reżyser czegoś nie przewidział to czyni jego dzieło jeszcze wartościowszym. Każdy znajdzie w tym filmie coś dla siebie.

A co zobaczysz TY, przyszły widzu?

 3,845 total views,  1 views today